Nie sądziłam, że wspominani wcześniej sąsiedzi dadzą mi tak szybko kolejną okazję do tego, żeby o nich napisać. Okazało się, że ich nie doceniłam. Już nazajutrz po opublikowaniu poprzedniego posta przyszło mi wyjechać na jakiś czas z Lille z powrotem do Warszawy. Tym bardziej nie spodziewałam się żadnych niespodzianek ze strony sąsiadów w sobotę wczesnym popołudniem w dzień mojego wyjazdu. A jednak… zaskoczyli mnie ponad miarę.
Rzeczywiście, od samego rana sąsiedzi z dołu zdawali się być dziwnie pobudzeni. Już wcześniej niż zwykle zaczęła się u nich domowa krzątanina i pokrzykiwania. Słyszałam, że dziadkowie nie byli sami, ale to nie pierwszy raz, kiedy odwiedzała ich rodzina. Były więc głosy młodych kobiet i mężczyzn, zwłaszcza kobiety i babcia cały czas coś między sobą komentowały oraz dzieci. Wnuk już nie pierwszy raz dał pokaz swoich silnych strun głosowych i energii do biegania, ale po raz pierwszy jego latanie było słychać w głównym korytarzu domu. Cóż… animusz sąsiadów sobie, ale ja sobie. Przecież nie będę ich śledzić. Spokojnie szykowałam się więc do wyjazdu, pakując ostatnie rzeczy, starając się zapakować jak najmniej, bo przecież tym razem tylko odwoziłam pożyczoną walizkę od mamy, a wracałam już na dłużej tu – nie było sensu obciążać sobie dodatkowo bagażu. W pewnym momencie odgłosy zaczęły mnie jednak intrygować. Było to już na paręnaście minut przed moim planowanym wyjściem, kiedy dziadkowie puścili muzykę, czego jeszcze nigdy wcześniej nie robili. Ale nie sam fakt włączenia odtwarzacza mnie zadziwił, a raczej wybór muzyki… Ten był wręcz szokujący biorąc pod uwagę to czego do tej pory zdołałam dowiedzieć się o moich sąsiadach. Było to nic innego jak „arabskie plumkanie”. Normalny, typowy, niemożliwy do pomylenia z niczym innym arabski pop. Wiecie, zremiksowany, orientalizujący rytm, te typowe instrumenty, takie niby skrzypeczki zawodzące, lutnia taka pulsująca i wznoszący się i opadający głos, co to jakiś czas zawiesza się i drży na danej tonacji. Nie do podrobienia, ani pomylenia. Pomyślałam więc, że babcia chyba oszalała… Wczoraj jeszcze gada na czarnoskórą sąsiadkę, dziś słucha o habibi. Ale cóż, nie mi oceniać. Ta anomalia to był jednak, jak się okazało, dopiero początek. Cyrk się zaczął dopiero, w akompaniamencie mojego totalnego zadziwienia, kiedy cała zebrana, już zdawało się liczna, familia, zaczęła śpiewać do owej muzyki. Zawodzić w takt. A niedługo potem, wybijać rytm na tamburynach i bębnach. Wtedy już zgłupiałam do reszty, uznając, że zasłyszane zachowanie odbiega już nie tylko od wyrobionego sobie przeze mnie obrazu spokojnych, marudzących dziadków sąsiadów, ale od przewidywalnego zachowania jakichkolwiek sąsiadów w ogóle. Od tego momentu akcja rozwijała się szybko. Do dziadków zaczęli wyraźnie schodzić się kolejni goście, jakby przywoływani odgłosami wspólnego muzykowania. Do tamburów szybko doszła i trąbka, a głosy mnożyły się z minuty na minutę. Stałam jak wryta przed zamkniętymi drzwiami, ze spakowaną walizką, plecakiem i biletem na pociąg w ręce i troszeczkę traciłam orientację. Nie musiałam specjalnie nasłuchiwać, bo ponieważ impreza zaczęła powoli ogarniać cały dom. Dźwięki nie dochodziły już tylko ze studni podwórka, zza już zamkniętego okna, ale także i to bardzo wyraźnie z klatki. O poziomie intymności akustycznej już mówiłam; w skrócie, czułam się tak, jakby dokładnie pod moimi drzwiami rozsiadła się grupa grajków na święto strażackie i zaczęła wygrywać świąteczne fanfary chcąc zapewnić mi królewskie wyjście. Problem w tym, że wiedziałam, że fanfary nie są dla mnie, a rozwijająca się impreza sprawiała, że odczuwałam moje wyjście za drzwi jak wejście na cudzy teren, zajęty przez panoszące się dźwięki.
Cóż… ciekawość i nagląca godzina zwyciężyły. Objęłam jednak pewną taktykę. Jako, że nie wiedziałam już zupełnie co zastanę za drzwiami to postanowiłam wyjść z mniejszym pakunkiem niż waliza na 30kg (całe szczęście tym razem była dużo lżejsza niż jej rozmiar to przewiduje). Udałam się więc na obchód pod pozorem wyrzucenia ostatnich śmieci. Z plastikowym workiem w ręce wyszłam na schody. Teren wydawał się jeszcze pusty. Dźwięki dochodziły jednak już pełną parą z otwartych na parterze drzwi mieszkania sąsiadów i otwartych na oścież drzwi wejściowych do domu. Przemknęłam więc przez korytarz. Udało mi się kątem oka dostrzec sąsiada wyczekującego wyraźnie na coś w drzwiach, powiedzieć mu bonjour i zaobserwować krzyczący i śpiewający tłum gości panoszący się w niewielkim mieszkanku za jego plecami. Wyszłam na ulicę i tuż za rogiem znalazłam źródło drugiego hałasu – ciąg sześciu czy siedmiu wystrojonych samochodów trąbiących na całego. Teraz wszystko stało się jasne – wesele. Arabskie wesele. Wiedziałam, bo już kiedyś byłam świadkiem takiego hucznego wydarzenia w centrum Amiens. Tradycyjnie w dzień ślubu przez miasto wysyła się świąteczny orszak, w nowoczesnym wydaniu to właśnie ciąg wystrojonych samochodów, którym jadą krewni, rodzina i goście by powitać i odprowadzić pannę młodą do męża albo parę na ceremonię. Ciekawe gdzie jadą tym razem… Wtedy nie połączyłam dokładnie wszystkich faktów, choć już powoli wszystko zaczęło się składać w całość. W ramach dygresji zaznaczę tylko, że żeby wyrzucić śmieci musiałam przejść połowę sąsiedniej ulicy, bo nie był to „dzień wywozowy”, w który to panowie śmieciarze zbierają wszystkie pakunki zostawione dla nich pod wejściami domów. Musiałam więc lekko „nielegalnie” i „nie-sąsiedzko” znaleźć jakiś porzucony kosz na śmieci wystawiony przed czyjś dom i dorzucić, jeno jako kukułka, nieswoje śmieci. Jest to niestety jedyny sposób by nie zostawiać worków pod domem bez opieki i schronienia do kolejnego dnia wywozowego. Jest to jedna z niewygód dziwnych, francuskich obyczajów, ale o tym kiedy indziej.
Tymczasem, przedefilowanie ze śmieciami pół ulicy pozwoliło mi na wymienienie spojrzeń i uśmiechów bezradności i zdziwienia z wychylającymi się przez drzwi i okna mieszkańcami pobliskich domów, którzy wyglądali na ulicę, zwabieni hałasem i osłupieni widokiem przyozdobionych w kwiaty, trąbiących i blokujących całą ulicę samochodów , z których wystawali przez otwarte drzwi i okna kamerzyści, fotografowie, druhny i inne osobistości, podążające do domu szczęśliwej pary.
Podrzuciłam więc mój pakunek do pierwszego lepszego kontenera i wróciłam pędem do domu, mając nadzieję, że nie tylko uda mi się do niego wejść, ale też jeszcze z niego wyjść! Dobiegłam przed samochodami, bo podkreślając wagę wydarzenia defilada przejeżdżała wolno i majestatycznie, dając szansę się usłyszeć dobrze i wyraźnie w każdym z mijanych domostw. Zastałam korytarz w tym samym stanie, ale był to ostatni moment przed wybuchem prawdziwego święta. Jak można się domyślić, samochody dojechały na miejsce i zatrzymały się dosłownie przed naszymi drzwiami. Wysiadły z nich ciotki, wujkowie, kuzyni, dzieci, kamerzyści, muzykanci i cała dodatkowa porcja śpiewów, pokrzyków i rytmicznych przytupów. Ja z kolei nie miałam już czasu do stracenia, wzięłam walizę, założyłam sobie aparat na szyję i wyszłam dzielnie w środek rodzinnego przyjęcia. Efektem mojej podróży przez środek tego hucznego przyjęcia jest krótki filmik. Załączam go więc tutaj do mojego opisu, bo słowa nie wyrażą tego, cóż me oczy zobaczyły i przez co się wypchnęłam na ulicę. Wyszłam w idealnym momencie, bo udało mi się zaobserwować latające po klatce, wystrojone druhny, ciotki, dziadków i dzieci, a nawet poczekać z całą gromadą na tryumfalne wyjście pary młodej. Całej przeprawie towarzyszyły charakterystyczne pokrzyki kobiet – ralalalralalala … To bardzo typowy okrzyk na specjalne okazje kobiet krajów Afryki południowej, tzw. Maghrebu. Wiem, bo nauczyła mnie sama koleżanka Tunezyjka już trzy lata temu!
Cóż tu więcej opowiadać, trza świętować!
FILMIK Z WESELA
PS. Jedyne, co dodaje pikanterii całemu życiu sąsiedzkiemu to fakt, że przez tą imprezę okazało się, że lekko rasistowscy dziadkowie z dołu są Arabami. No więc moje życie sąsiedzkie nabrało już naprawdę etnicznych kolorów z każdej strony. Pewnie panna młoda to ich wnuczka, cóż, życzyć tylko dobrej zabawy, a widząc po filmiku, tego na pewno im nie brakowało!